#wojażerka1 - Moje wielkie greckie wakacje
- Asia Srebnik (Kalinowska)
- 26 sie 2023
- 11 minut(y) czytania
Zaktualizowano: 27 sie 2023

My, kobietki, często już na etapie szkoły podstawowej tworzymy sobie w głowie dość szczegółowe wizje własnej przyszłości, dzięki czemu w dorosłość wkraczamy najczęściej już z precyzyjnym zamysłem na to, jak będzie wyglądać nasza ślubna suknia oraz jakie zasłony zawiesimy w swoim pierwszym własnym mieszkaniu.
Podobnie było u mnie w kwestii podróży poślubnej – na pewnym etapie życia (jeszcze przed zaręczynami) zobaczyłam na instagramowym profilu jednej z koleżanek przepiękną sesję zdjęciową wykonaną na Santorini i uparłam się, że to właśnie tam rozpocznę swój miodowy miesiąc. Na nasze szczęście (jeśli przeczytacie tekst, dowiecie się, dlaczego) trafiliśmy z M. w biurze podróży na dobrego człowieka, który wybił mi białe domki z głowy i poradził udać się na Kretę - skapitulowałam, skuszona możliwością wykupienia jednodniowej wycieczki na upragnioną wyspę.
Co najbardziej mnie zaskoczyło, a co rozczarowało w Grecji? Zapraszam do lektury!
BYŁO CIEPŁE LATO...
Zacznijmy od początku, czyli od momentu, w którym wraz z M. usiedliśmy w samolocie LOT-u - trochę zmęczeni podróżą do Warszawy, ale zarazem podekscytowani wizją wylegiwania się na greckiej plaży. Byłabym w zasadzie zaskoczona, gdyby wszystko poszło bez zarzutu, biorąc pod uwagę naszą passę w ostatnim czasie. Niebiosa mnie nie rozczarowały - samolot rozpędził się lekko, następnie zatrzymał, a usłużna załoga poinformowała nas, iż coś w maszynie się zepsuło i konieczna będzie interwencja inżynierów pokładowych.
Nasz lot i tak był już opóźniony, natomiast dodatkowa awaria oznaczała kolejną godzinę tkwienia w samolocie pełnym ludzi. Lekko rozbawieni, racząc się jagodziankami rozdanymi pasażerom przez cabin crew, obserwowaliśmy ze swoich miejsc inżynierów majstrujących przy czymś w kabinie pilotów. Finalnie okazało się, iż poszło o jakąś sprężynę. Sytuacja została opanowana i wzbiliśmy się ostatecznie w powietrze, by około dwie i pół godziny później wylądować na lotnisku w Heraklionie.
W Heraklionie czekał już na nas autokar Itaki. Załadowaliśmy się do niego wszyscy - brudni, zmęczeni i spoceni, licząc na to, że mimo wszystko zdążymy na kolację. Z drogi do hotelu pamiętam tylko początek - wycieńczenie i temperatura zrobiły swoje; odcięło mnie zupełnie, a do życia powróciłam dopiero nieopodal malowniczego Mistral Mare.

"OL EKSKJUZMI"
Jeśli chodzi o ów hotel, możemy polecić go Wam z czystym sumieniem. Gdy przeglądaliśmy oferty biura podróży, wahaliśmy się między resortem z basenami, a nieco mniejszym, położonym na uboczu i czterogwiazdkowym hotelem Mistral Mare. Miał on tę zaletę, iż mieścił się praktycznie tuż przy pięknej plaży, posiadał pokoje z niesamowitym widokiem na morze, a także nie oferował zbyt wielu atrakcji dla najmłodszych, dzięki czemu nie spodziewaliśmy się w nim obecności zbyt wielu dzieci - podróż poślubną chcieliśmy spędzić delektując się ciszą, spokojem i wypoczynkiem, nie zaś wysłuchując krzyków i płaczu. Poszliśmy za głosem serca, ignorując fakt, iż omawiany ośrodek wypoczynkowy mieści się na wzgórzu i trzeba kawałek podejść drogą pod górę do wejścia. W praktyce nie okazało się to tak problematyczne, jak się spodziewaliśmy.
To były moje pierwsze zagraniczne wczasy all inclusive, dlatego z rozkoszą delektowałam się tym, co mi oferowano. Każde z nas wróciło chyba ze trzy kilogramy grubsze - czas upływał nam od śniadania do lunchu, a później od lunchu do obiadokolacji. Hotel oferował również dwa baseny zewnętrzne, a w mieszczących się przy nich barach można było w określonych godzinach dostać zimne napoje alkoholowe i bezalkoholowe.

Jeśli chodzi o pokój, zadowolił nas w stu procentach. Był taki, jak chcieliśmy - w kolorze morza, nie do końca hotelowy, z tarasem i zapierającym dech w piersiach widokiem z niego. W środku czekała na nas powitalna butelka szampana - Itaka uprzedziła personel hotelowy, iż jesteśmy nowożeńcami. Noce spędzaliśmy w nieodłącznym towarzystwie włączonej klimatyzacji, świadomi tego, że następnego dnia będziemy pociągać nosem. Inaczej się nie dało.
Gośćmi hotelu były osoby różnej narodowości, lecz wśród nich dominowali nasi rodacy - przynajmniej takie miałam wrażenie. Niestety, niektórzy z nich prezentowali zachowania rodem z "Pamiętników z wakacji", jednak nie było aż tak źle, jak się spodziewałam.
PIERWSZY ŁYK, PIERWSZY SZOK
Nad morze wybraliśmy się następnego dnia po przyjeździe. Przeszczęśliwa, wskoczyłam w świeżutko kupione bikini i podziemnym przejściem ruszyliśmy w kierunku schodków prowadzących na plażę. Był to krótki spacer i w zasadzie w przeciągu pięciu minut staliśmy już pośród pozostałych plażowiczów.
Plaża była dość wąska, wszystkie leżaki zajęte, ale nam to nie przeszkadzało - nie byliśmy zainteresowani kąpielami słonecznymi, lecz morskimi. Rzuciwszy ręczniki na piach, pognaliśmy do wody.

M. wcześniej jeździł na wakacje do Chorwacji, lecz dla mnie była to pierwsze styczność z tak przejrzystą wodą. W końcu łyknęłam przypadkiem jej odrobinę - uderzył mnie ten słony smak, którego nie miałam okazji doświadczyć w aż tak zaawansowanej formie podczas morskich zabaw w Bałtyku. Moje ciało niezbyt polubiło się z ową solą - po powrocie z Grecji jeszcze długo miałam dość wysuszoną skórę na twarzy, a i końcówki włosów błagały wręcz o pomoc. Po każdej kąpieli pilnowaliśmy z M., żeby dokładnie opłukać się pod prysznicem mieszczącym się na plaży, dodatkowo braliśmy jeszcze prysznic w hotelu.
Przed wyjazdem kupiliśmy specjalne buty chroniące stopy przed jeżowcami, ale okazały się zbyteczne. Nasz hotel mieścił się blisko zatoki, gdzie woda była dość płytka, mieniła się cudnym błękitem, a czarne, problematyczne kulki z kolcami można było spotkać wyłącznie wtedy, gdy popłynęło się kawałek dalej, bliżej skał. Oczywiście zrobiliśmy to i mogę teraz umrzeć spokojnie, świadoma, iż zobaczyłam na własne oczy tego jadowitego bezkręgowca.
W naszej zatoczce często zatrzymywały się niewielkie łodzie, których pasażerowie wskakiwali do wody, by nurkować w specjalnych strojach - działo się to jednak w dużej odległości od wypoczywających turystów. Mimo, że niegdyś byłam pływaczką, przerażają mnie głębiny, dlatego trzymałam się bliżej brzegu, natomiast M. nurkował nieco dalej, by sprawdzić, czy dotknie jeszcze stopami dna. Któregoś dnia kupiliśmy w hotelowym sklepiku wodoodporny pokrowiec na telefon i nieźle bawiliśmy się, nagrywając podwodne filmiki z nami w rolach głównych. Moje serce zdobyły ryby, które niejednokrotnie ścigałam, wykorzystując cały potencjał zwykłych okularów do pływania. Stworzonka były niemalże przezroczyste, niektóre przybierały naprawdę duże rozmiary, a co najśmieszniejsze - nie wydawały się specjalnie zainteresowane ucieczką. Pływały wolno, tuż obok naszych nóg, blisko skupisk ludzi.

Morze w Grecji to zupełnie inne morze, niż Bałtyk. Które wolę? Chyba nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Są po prostu inne - do polskich głębin żywię na pewno większy respekt, ponieważ gdy nie widzę dna, zachowuję się po prostu ostrożniej. Morze Kreteńskie nie zaoferowało mi takich fal, jak rodzime, ale dało w zamian zawsze ciepłą wodę, którą w naszym kraju można wyłącznie wygrać na loterii.
"SIGA, SIGA" I PODOBNE FANABERIE
Rezydentka z Itaki na spotkaniu organizacyjnym uprzedziła nas, że w Grecji mało kto się spieszy. Autobusy jeżdżą, jak chcą, a my - wiecznie sfrustrowani, niecierpliwi Polacy - musimy po prostu uzbroić się w cierpliwość, bo Grecy żyją zgodnie z zasadą "siga, siga", czyli "powoli, powoli". Stawiają też duży nacisk na tzw. "kefi", czyli radość z życia, objawiającą się w odpoczynku, wspólnych posiłkach i uśmiechu.
Jeśli chodzi o hotelową obsługę, nie zarejestrowałam jakoś nadmiernej radości z ich strony, ale myślę, że mogło to mieć związek z reprezentującymi niekiedy niski poziom kultury (bądź jej całkowity brak) gośćmi. Bardzo serdeczny i tryskający tą "grecką iskrą" okazał się za to masażysta, który odwiedził nas w pokoju - mnie rozmasował wszystkie spięte mięśnie, a M. ponastawiał wszystko tak, że aż chrupało. Opowiedział nam o swojej rodzinie, okolicznych wydarzeniach i przy pożegnaniu wyraził nadzieję, iż jeszcze kiedyś się spotkamy. Pozostali napotkani Grecy nie wydali mi się szczególnie rozluźnieni czy wyjątkowo szczęśliwi.

Gdy wybieraliśmy się na wymarzone wakacje, M. deklarował, iż chętnie wynająłby samochód i pozwiedzał ze mną wyspę właśnie w ten sposób. Po dwóch dniach pobytu na Krecie przeszła mu zupełnie ochota na podobne wyczyny - okazało się, iż Kreteńczycy jeżdżą jak szaleni, nie trzymają się pasów, ledwo wyrabiają się na zakrętach, a w dodatku siadając za "kółkiem" mogą mieć nawet do 0,5 promila alkoholu we krwi. Co ciekawe, gdy wypożycza się auto w Grecji, jego ubezpieczenie nie pokrywa szkód związanych np. z lusterkami (łatwo je stracić, gdy zaparkujemy wóz przy drodze, a obok niego przejedzie beztroski, lekko upojony procentami kierowca) - jeśli chcecie poszusować po tamtejszych drogach, przygotujcie się na niespodziewane wydatki. My woleliśmy zainwestować w inne atrakcje. Osobną sprawą jest to, iż kreteńskie drogi to (przynajmniej dla mnie) spore wyzwanie - podziwialiśmy szczególnie kierowców dużych autobusów, bo Kreta to kraina ostrych zakrętów i ciasnych uliczek.
Tym, co uderzyło nas i najmocniej zaskoczyło w Grecji były...zwyczaje dotyczące korzystania z toalety. Jakby to ująć - z uwagi na to, iż tamtejsze systemy kanalizacyjne nie były długo modernizowane, a rury mają dość małą średnicę, na toaletach widnieją naklejki z prośbą o niewrzucanie zużytego papieru toaletowego do muszli klozetowej. Służy do tego specjalny kosz, stojący obok sedesu (w hotelu był on opróżniany codziennie). Myślę, że nie muszę pisać nic więcej - pozostawiam Was w tym momencie z refleksjami, które mogła wywołać w polskich umysłach ta zaskakująca zapewne dla niektórych ciekawostka.
NIE TYLKO BRZUSZKAMI DO GÓRY

Żeby nie było - podczas naszego pobytu na Krecie nie spędzaliśmy czasu wyłącznie w restauracji, na plaży, grając na tarasie w Magic the Gathering i w basenach. Pewnego razu urządziliśmy sobie króciutką wyprawę na wzgórze mieszczące się przy naszej zatoczce. Upał panował niemiłosierny, ale byliśmy z siebie dumni. Jednocześnie M., który jest fanem górskich wypraw, przyznał, że grecki klimat zupełnie im nie sprzyja. Jeżeli planujecie tego typu wędrówki podczas swoich kreteńskich wakacji, pamiętajcie, by zaopatrzyć się koniecznie w nakrycia głowy i wodę. O kremie z filtrem wstyd w ogóle przypominać, ponieważ to podstawa wypoczynku w kraju z takimi temperaturami.
Innym razem ruszyliśmy z Istro (tam mieścił się nasz hotel) do Agios Nikolaos, pięknego miasteczka, którego światełka mieliśmy okazję podziwiać każdego wieczoru z tarasu - tego należącego do naszego pokoju bądź do części restauracyjnej. Kursował tam miejscowy autobus - tak naprawdę niewiele miał on wspólnego z komunikacją miejską, jaką znamy z Polski. Na Krecie ludzi między miastami przewożą klimatyzowane autokary, w większości czyste w środku. Bilety sprzedał nam wyznaczony do tego chłopak, gdy już usiedliśmy na wybranych miejscach. Ogłaszał on też głośno nazwy przystanków. Kiedy jeden raz wysiedliśmy przystanek wcześniej (choć deklarowaliśmy, że jedziemy gdzie indziej), zwrócił nam uwagę, iż to jeszcze nie tu. Wytłumaczyliśmy mu, w czym rzecz - jego zachowanie było jednak bardzo miłe i niewątpliwie pomocne dla turystów, którzy nie znają regionu.

Samo Agios Nikolaos okazało się całkiem urokliwe - zgodnie z moim rytuałem kupiłam magnesy z nazwą tej miejscowości, zrobiliśmy parę fotografii nieopodal portu i wypiliśmy mrożoną kawę. Widzieliśmy turystów wypoczywających na plaży - morze nie było jednak w tamtym miejscu tak przejrzyste, jak w naszej zatoczce. W sklepie z pamiątkami spotkaliśmy Polkę - sprzedawczynię mieszkającą na Krecie od lat. Miło było usłyszeć ojczysty język. Dowiedzieliśmy się, że zdaniem tej pani życie na kontynentalnej części Grecji i na wyspach zdecydowanie różni się od siebie i jeśli chce się naprawdę posmakować "kefi", trzeba iść śladami wyspiarzy.
GORZKIE ROZCZAROWANIE?
Przejdźmy teraz do tego, co najważniejsze, a więc do wycieczki na Santorini, którą wykupiliśmy, by osłodzić sobie rezygnację z pobytu na owej wyspie. Wycieczka odbyła się w poniedziałek, czyli szóstego dnia naszego pobytu w Grecji. Gotowa na zobaczenie wymarzonych białych domków z niebieskimi dachami, dzielnie otworzyłam tego dnia oczy o czwartej trzydzieści. Godzinę później siedzieliśmy już w autokarze, który wiózł wszystkich zainteresowanych do portu w Heraklionie.
Nasza przewodniczka z ramienia Itaki - moja imienniczka - poprowadziła nas w porcie do punktu, w którym otrzymaliśmy bilety na prom. W środku wyglądał on "jakby luksusowo" - możecie zobaczyć wnętrze na załączonym zdjęciu. Byłam trochę zaskoczona, ponieważ spodziewałam się średnio wygodnych krzesełek i podziwiania przez dwie i pół godziny morskiej toni. Jak się później okazało, to rozwiązanie byłoby o niebo lepsze...

Zajęliśmy swoje miejsca. Z uwagi na fakt, iż jeszcze godzinę mieliśmy czekać na rozpoczęcie rejsu, odpłynęliśmy z M. w objęcia Morfeusza. Obudziłam się dopiero, gdy byliśmy już na pełnym morzu, promem ostro bujało, a wszystkie dzieci obecne na pokładzie darły się w niebogłosy. Zdążyłam zarejestrować swego rodzaju popłoch wśród pasażerów i załogi, która biegała między fotelami, rozdając tajemnicze torebki. Po chwili zorientowałam się, że podróżujących dopadła po prostu choroba morska i odkrywczo rzekłam do M.: "Patrz, wszyscy rzygają". Odpowiedział mi niemrawy pomruk, więc obróciłam się i zobaczyłam, że twarz M. zmienia kolor z niebezpiecznej bladości na równie niepokojącą zieleń. Prędzej spodziewałam się tego po sobie, jednak mnie morska podróż kompletnie nie dała się we znaki. Kurs powrotny z Santorini spędziliśmy z moim towarzyszem na górnym pokładzie, co zapewniło mu zdecydowanie lepsze samopoczucie.
Po dotarciu do portu przesiedliśmy się do autokaru. Kierowca - pokonując zakręty pod kątem nawet dziewięćdziesięciu stopni - dowiózł nas do Oii, czyli tego najbardziej rozpoznawanego miasteczka na Santorini. Po drodze mijaliśmy pola winorośli rosnących przy samej ziemi (ponoć uprawia się je właśnie w taki sposób po to, by silne wiatry nawiedzające wyspę nie zniszczyły plonów). Z tamtejszych winogron produkuje się dość słodkie wino, z którego słynie omawiana wyspa.

Dowiedzieliśmy się także innych ciekawych faktów, np. tego, dlaczego te słynne domki maluje się na biało. Okazuje się, że biały kolor po pierwsze wiązał się w dawnych czasach z epidemią cholery i bieleniem domów wapnem w celu zapobiegania rozprzestrzenianiu się choroby. Po drugie, biel budynków pomagała ochronić się przed wysokimi temperaturami mieszkańcom. Aktualnie nakaz malowania posiadłości na jeden kolor i budowania ich w jednym stylu obowiązuje w celu podtrzymania estetyki i atrakcyjności zabudowy Santorini.
Co do niebieskich dachów, tu wyjaśnienia padły dwa. Po pierwsze, niegdyś mieszkańcy wyspy trudnili się głównie żeglarstwem. Łodzie malowali na niebiesko, a pozostałą farbę wykorzystywali właśnie do malowania dachów. Drugie wytłumaczenie sugeruje, iż wspomniana barwa ma odstraszać uciążliwe owady. Nie da się ukryć, że błękit na budowlach po prostu przepięknie prezentuje się także na tle morza.
Sama Oia zaskoczyła nas niestety w mało pozytywny sposób. Przeciskaliśmy się ciasnymi, wąskimi uliczkami, próbując uchwycić aparatami choć odrobinę pięknych krajobrazów, lecz graniczyło to z cudem. Miasteczko roiło się od turystów i nie sposób było wręcz skupić się na tym, po co tam przybyliśmy. Wstyd się przyznać, ale cieszyłam się jak durna, gdy wróciliśmy do autokaru.

Nieco lepiej było w Firze, siostrze Oii, do której ruszyliśmy w dalszej kolejności. Fira jest stolicą Santorini i choć także skupia wielu turystów, ulice są tam dużo szersze, co przekłada się pozytywnie na płynność ruchu turystycznego. Wycieńczeni wcześniejszą wędrówką, zgodnie stwierdziliśmy z M., że nasze zwiedzanie rozpoczniemy od posiłku. Zlani potem i spragnieni zasiedliśmy w ładnej restauracji, w której spożyliśmy kurczaka gyros z pitą i sałatką. Skosztowałam również słynnego wina z Santorini, które było po prostu smaczne, lecz nie zrobiło na mnie ogromnego wrażenia. Może po prostu nie znam się i nie umiałam ocenić jego wartości?

Fira okazała się dla nas łaskawsza, bo udało nam się uchwycić nieco widoczków na zdjęciach. Dostałam więc swoje wymarzone fotografie, zobaczyliśmy także Ortodoksyjny Sobór Metropolitarny od środka, a resztę czasu pozostałego do zbiórki spędziliśmy na rozmowie o tym, jak to dobrze, że nie wybraliśmy Santorini na swoją bazę noclegową. Na czym polega problem tej wyspy? Przede wszystkim na drożyźnie. Nie uświadczycie tam wypoczynku all inclusive, a i tak ceny zwalają z nóg. Hotele, które mijaliśmy - te położone tuż nad przepaścią - potrafią kosztować kilkanaście tysięcy złotych za dobę, a w zamian otrzymujecie... turystów kręcących się Wam w zasadzie pod samym nosem, gdy pluskacie się w swoim VIP-owskim basenie. Gdy zapytałam przewodniczkę, kiedy odbywają się te wspaniałe sesje, które widujemy na Instagramie, skoro przebrnięcie przez stado turystów na wyspie graniczy z cudem, przyznała, że organizuje się je głównie z samego rana, a samą krainę białych domków najlepiej jest odwiedzać poza sezonem, czyli od października do kwietnia.

Santorini rozczarowało mnie i uważam je za przereklamowane - jest przepiękne, ale czy naprawdę warto przebyć tyle drogi, by pół dnia gnieść się między ludźmi w niemiłosiernym upale? Równie dobrze można pooglądać sobie piękne zdjęcia. Gdybym miała wybrać się tam jeszcze raz, skorzystałabym chyba także z drogi powietrznej, ponieważ na opóźniony prom powrotny czekaliśmy około czterdziestu minut, prażąc się w słońcu - przewodniczka przyznała, że port w Santorini jest dość niewydolny.
Ciekawostki? Widzieliśmy tajemniczy, pomarańczowy okrąg w porcie. Okazał się on oznaczeniem miejsca zatonięcia statku. Statek zatonął jeszcze przed 2010 rokiem, ale dotąd nie wypompowano z niego paliwa. Z innych, ciekawszych rzeczy - wiedzieliście, że po Santorini poruszano się niegdyś głównie na osiołkach? Takie "ośle taksówki" funkcjonują do dziś, ale uwaga: jeśli macie lęk wysokości, odpuśćcie sobie tę atrakcję. Okazuje się, iż te urocze zwierzaczki mają doskonały zmysł równowagi i wolą poruszać się tuż po przepaści, ponieważ czują się wtedy...pewniej. To nie na moje nerwy, a czy na Wasze? Odpowiedzcie sobie sami.
Niewątpliwie dreszczyk emocji budziło w nas to, iż Santorini jest obszarem aktywnym sejsmicznie. To było niesamowite - poruszać się po tykającej bombie. Trzęsienia ziemi przysporzyły na przestrzeni wieków mieszkańcom wyspy wielu problemów, zmieniając budowane przez nich pieczołowicie miasta w gruzowisko. Jeśli natkniecie się na wyspie na specyficzne, czarne murki, to pamiętajcie, że stanowią one swego rodzaju talizman, który ma chronić wyspiarzy przed kataklizmem i jego skutkami. Także poziom wody wokół wyspy podnosi się dość szybko na przestrzeni lat, także jeśli mimo wszystko chcecie zobaczyć Santorini, nie odkładajcie tej wycieczki na swoje setne urodziny!
TO BYŁY PIĘKNE DNI...

Po tym, co przeczytaliście wyżej, wydaje Wam się, że źle bawiłam się w Grecji? Skądże! Owszem, kilka rzeczy mnie rozczarowało, ale porządnie wypoczęłam. Upał nie przeszkadzał mi aż tak bardzo, chociaż codziennie temperatura oscylowała w granicach czterdziestu stopni Celsjusza. Nie mam porównania z innymi regionami Grecji, ale wypoczynek w Istro mogę polecić Wam z całego serca. Pobyt w hotelu urozmaiciła nam impreza pożegnalna, którą rozkręcili Polacy - zawładnęliśmy restauracyjnym tarasem do tego stopnia, iż DJ włączył kilka imprezowych hitów w naszym ojczystym języku. Tym, czego nie zapomnę, jest także...przepiękna bugenwilla, która cieszyła moje oczy na każdym kroku (to te różowe kwiaty na pierwszym zdjęciu w poście)!
Jestem pewna, że za kilka lat wrócimy do Mistral Mare, by uczcić naszą rocznicę, może kiedyś wybierzemy się także w inne rejony Krety - na przykład do malowniczej Chanii.
Na koniec chciałabym podzielić się z Wami refleksją, że jest wiele prawdy w powiedzeniu: "Cudze chwalicie, swego nie znacie". Jeśli byliście kiedyś na lotnisku w Heraklionie, dokładnie wiecie, co mam na myśli - smród, bród i ciasnota. Z uśmiechem na ustach powitaliśmy nasze piękne Okęcie po przylocie do Polski. Temperatury prawie te same, ale u nas przynajmniej działa klimatyzacja!
Byliście kiedyś w Grecji? A może także odwiedziliście Kretę? Dajcie znać, jak wspominacie swoje wielkie greckie wakacje!

Comentários