Cztery rzeczy, które wkurzają mnie w starszych pokoleniach
- Asia Srebnik (Kalinowska)
- 28 cze
- 9 minut(y) czytania

Jak świat światem, różnice pokoleniowe istniały i istnieć nie przestaną. Młodsi zawsze przeciwko czemuś się buntowali, by później - z biegiem lat - przekazać pałeczkę sprzeciwu swoim następcom i przyglądać się biernie lub mniej biernie temu, jak dotychczasowy porządek świata sypie się niczym domek z kart.
Nie lubię twierdzić, że ktoś ma rację, a ktoś inny nie ma. Uznaję mój ludzki umysł za zbyt ułomny, by wyrokować w jakiejkolwiek kwestii, podczas gdy "są rzeczy na niebie i ziemi, o których nie śniło się filozofom". Trzymam się zasady: "wiem, że nic nie wiem". My, młodzi i starsze pokolenia różnimy się - wiedzą, doświadczeniem, priorytetami, wartościami i potrzebami. Zawsze staram się zrozumieć drugą osobę i jej tok myślenia, uszanować go, jeśli nie narusza moich granic, ale niekoniecznie spotykam się z podobnym zrozumieniem u strony przeciwnej.
Nie zmienię nikogo, ale mogę - a może nawet powinnam! - przeżyć swoje życie po swojemu, na własnych zasadach. Dziś postanowiłam napisać o tym, jakie postawy i zwyczaje starszych pokoleń (oczywiście nie tyczy się to wszystkich, bo istnieją przecież różnice indywidualne!) sprawiają, że dostaję białej gorączki i dlaczego nie chcę im ani ulegać, ani podtrzymywać ich przy życiu.
NIE PŁACZ, NIE PRZESADZAJ, NIE DRAMATYZUJ

Znacie to? Ba, pewnie większość z nas zna. Te zwroty - stosowane w zależności od sytuacji - zdarza się powtarzać także mi, odruchowo; tak głęboko mam je zaplątane gdzieś w zwojach! To duszenie, wręcz "kiszenie" w sobie emocji - brak przyzwolenia na wygadanie się, wypłakanie - prowadzi wyłącznie do chorób (psychicznych i fizycznych) lub rozpadnięcia się relacji z hukiem, gdy jednostce w końcu się uleje. W wielu domach i środowiskach widzę brak przyzwolenia na bycie smutnym, złym. Jeśli ktoś jest w takim nastroju, należy jak najszybciej to zmienić - po dobroci bądź groźbą. Dlaczego? Na przykład po to, żeby zachować wizerunek szczęśliwej rodziny (uwaga, zapamiętajcie: w szczęśliwej rodzinie też jest miejsce na smutek i złość!), albo po prostu dlatego, że ktoś z domowników nie radzi sobie z cudzymi emocjami. Są one dla niego czymś nieprzyjemnym, bo - dla przykładu - obwinia od razu siebie; uważa, że coś źle zrobił.
Nie zgodzę się ze stwierdzeniem, że starsze pokolenia "były twarde, lało się je pasem, piły wodę z jeziora i nie rozczulały się nad sobą, a mają się świetnie", a te młode "to tylko po psychologach latają, płatki śniegu od siedmiu boleści - wzięłyby się za robotę!". Starsi - przyzwyczajeni do duszenia wszystkiego w sobie - nie pójdą przecież do specjalisty, bo to oznaczałoby przyznanie się do słabości, a wychowano ich w przekonaniu, że facet ma nie być p...ą, zaś kobieta powinna się skupić na domu i dzieciach, zamiast roztrząsać zawiłości własnej psychiki. Rozpierające ich emocje wyładowują na bliskich. Bywa i tak, że odchorowują je fizycznie - problemy z układem pokarmowym czy nowotwory nie biorą się znikąd.
Muszę się pilnować - dla swojej rodziny, przede wszystkim dzieci, no i przyjaciół. Nie chcę mówić: "Nie płacz!", bo łzy nie są niczym złym, naprawdę nie mamy na nie limitu i nic za nie nie płacimy. Jeśli otoczenie okaże nam zrozumienie, gdy płaczemy, pozwoli nam na to, płacz przyniesie nam ulgę, obniży napięcie, bo stanowi taki naturalny sposób organizmu na radzenie sobie z bólem. Jeżeli jednak usłyszmy "Nie becz!", będzie tylko gorzej.
Nie mówmy: "Nie przesadzaj!". To, co nam wydaje się błahostką, dla danej osoby może stanowić w konkretnym momencie problem nie do przeskoczenia. Podobnie jest z "Nie dramatyzuj!" - pamiętajcie, że nigdy do końca nie wiemy, przez co przechodzi nasz rozmówca i do czego może doprowadzić nasza deprecjonująca cudze nieszczęście postawa. Dobre słowa nic nie kosztują, a jeśli nadal nas na nie nie stać, to czasem lepiej po prostu trzymać język za zębami.
ŻYCIE CUDZYM ŻYCIEM

Kojarzycie to na pewno. Wujkowie i ciotki dobijają do czterdziestki - no, może pięćdziesiątki - sprzymierzają się z dziadkami oraz rodzicami i zaczyna się! "A córka Jolki to nie dostała się na medycynę!", "No, a tamci to tak bez ślubu razem mieszkają, wstyd! Ja na miejscu Arkadiusza zapadłabym się pod ziemię, no ale oczywiście każdy żyje, jak uważa". No, oczywiście...
Starsze pokolenia często krytykują nas, młodych, za koncentrowanie się na sobie. Uważają, że za długo studiujemy, zbyt wiele energii i środków finansowych poświęcamy na swoje zainteresowania, zamiast skupić się wyłącznie na pracy i powiększaniu populacji. Mnie osobiście taka tendencja nawet cieszy - marzy się posiadanie w przyszłości tak fajnego życia i tylu zajawek, żeby zabrakło mi czasu na wtrącanie się w cudze sprawy czy śledzenie poczynań innych ludzi (także własnych dzieci) niczym telenoweli.
Życie cudzym życiem potrafi ranić. "No, kiedy w końcu zaręczyny?", słyszy dziewczyna w długoletnim związku, która właśnie wczoraj pokłóciła się ze swoim chłopakiem o coś bardzo dla ważnego i sama nie wie, czy w ogóle jeszcze się do siebie odezwą. "Ależ ta Halina się spasła, nie dziwię się, że jej mąż woli popatrzeć na inne" słyszy przypadkiem mała dziewczynka i już wie, że jeśli kiedyś przybierze zbytnio na wadze, partner na pewno ją porzuci i będzie miał do tego prawo, więc musi się pilnować. "No, przydałby się w końcu dzidziuś!" - słyszy małżeństwo, która stara się i stara, a jedyne, co z tych starań wyszło, to niedawne poronienie. "Z Grecji pewnie przywieziecie tym razem dziewczynkę" - słyszy para, która niekoniecznie ma ochotę rozmawiać o swoich zamiarach względem hotelowego łóżka, a poza tym marzy wyłącznie o tym, by drugie dziecko, obojętnie jakiej płci, nie urodziło się ciężko chore.
Tylko masochista narażałby się na ciągłe doświadczanie tego typu nieprzyjemności, nic więc dziwnego, że wielu młodych odsuwa się od otoczenia. To, że ktoś jest starszy, nie znaczy, że odkrył receptę na idealne życie. Takiego po prostu nie ma - każdy pisze własną historię i dopóki nie każe nam ponosić za siebie konsekwencji własnych decyzji, dopóty wypadałoby uszanować jego wybory (jeśli mieszczą się w granicach prawa) i skupić się na własnym "dzisiaj" oraz "jutrze".
MIĘSKO ZJEDZ, ZIEMNIACZKI ZOSTAW

Nigdy nie byłam drobna. Kobiety z mojej rodziny są w większości mocno zbudowane - mają duże biusty, potężne ramiona, masywne uda. Trafiło mi się, bo jestem wysoka, więc moje nogi stanowią przeciwwagę dla bardziej ubitej reszty ciała, ale odkąd pamiętam, temat sylwetki spędzał mi sen z powiek. W szkole było trochę łatwiej, bo uprawiałam namiętnie wszelkie możliwe sporty, ale później studia, lockdown, wyzwania dorosłego życia i ciąża zrobiły swoje. Dużo współcześnie mówi się o akceptacji własnego ciała, zaburzeniach odżywiania i o tym, że warto dbać o zdrowie, lecz nie każdy musi mieć muskuły czy płaski brzuch. Wydaje mi się, że starsze pokolenia są gdzieś obok tego wszystkiego, jakby uodporniły się na owe treści. Najgorsze jest to, że nie ma w ich podejściu żadnej konsekwencji ani logiki.
Najpierw babcia, mama, czy ktoś tam inny wciska w nas wszystko, co się da. "Jedz, dziecko!", "A może głodny/a jesteś?", "Co to, bez śniadania?", "Dołóż sobie, bo się zmarnuje!". Później, gdy dorobisz się na tej ich diecie zasłużonych fałdek, pojawiają się "żarciki" albo komentarze rzucane mimochodem, z tak zwanej troski. Kiedy "bierzesz się za siebie" i sporo chudniesz, znów zderzasz się z oceną: "Nie przesadzasz z tą siłownią? Nic z Ciebie zaraz nie zostanie, jeszcze jakaś choroba Ci się przytrafi!". Wiecznie szczupli też nie mają lekko - "Czym Ty dziecko wykarmisz?", "Kobieta musi mieć trochę ciała!", "Facet nie może być takim chuchrem!".
Nigdy nie jest do końca dobrze. Otoczenie lubuje się w ocenianiu i komentowaniu cudzej sylwetki. Owszem, nie powinno nas to "ruszać", ale jeśli non stop słyszymy jakieś komentarze na swój temat, zaczynamy (w dużej liczbie przypadków) odczuwać mniejszy lub większy dyskomfort. Nasza relacja z jedzeniem - jeśli wcześniej nie była - staje się skomplikowana. Biczujemy się mentalnie za każde zamówienie z McDonalda, wpadamy w obsesję liczenia kalorii, spinamy się, by dorosnąć do cudzych oczekiwań. Te natomiast są zwykle sprzeczne, a także zmieniające się w czasie i w zależności od sytuacji.
Moim ulubionym tematem jest demonizowanie zamawianego jedzenia przez starszych przy jednoczesnym gloryfikowaniu domowych obiadków. Okej, może żywienie się codziennie KFC nie wpłynie na nas pozytywnie, ale nie widzę różnicy między burgerem z porządnej burgerowni, a tłustym sosem z polędwiczek wieprzowych zjedzonym w domu (podanym oczywiście z górą oblanych tłuszczem kartofli), po którego pochłonięciu następuje konsumpcja deseru pod trzema postaciami.
Waga i wygląd powinny być naszą prywatną sprawą, a bardzo często stają się przedmiotem publicznych debat i komentarzy najbliższych, czyli tych, którym - jakby się zdawało - powinno najbardziej zależeć na naszym komforcie psychicznym, samoocenie i poczuciu bezpieczeństwa. Starsze pokolenia nie mają czasem tego wyczucia, że zamiast komentować (nawet niekoniecznie w obecności danej osoby - plotki szybko się rozchodzą, sami wiecie) cudzą sylwetkę, warto byłoby zapytać kogoś, kto bardzo przytył bądź schudł, czy wszystko w porządku, jak się mu/jej wiedzie; najlepiej tak, by zabrzmieć, jakbyśmy pytali bez powodu.
Nie chodzi o to, że jesteśmy "płatkami śniegu" i naprawdę "o niczym już nie można z nami porozmawiać". Założę się, że gdyby ktoś młody rzucił do wujka/ciotki/kogokolwiek starszego: "Ale przytyłeś/aś!" albo skomentowałby: "Jedz mniej mięsa, Twój pot będzie mniej śmierdział", wybuchłaby trzecia wojna. Dlaczego szacunek i takt nie obowiązują w odniesieniu do młodszych?
BABY OBSŁUGUJĄ, CHŁOPY SIEDZĄ I JEDZĄ

Zawsze lubiłam rodzinne uroczystości. Kiedyś wszystkie imprezy organizowało się w domu, dzisiaj raczej pokrywa się koszty "talerzyków" w restauracjach. Czasami chwyta mnie nostalgia, ale później uświadamiam sobie, że to, co widziałam i przeżywałam będąc dzieckiem odbiega od tego, co czuły i jak przeżywały owe biesiady dorosłe kobiety z rodziny.
Przygotowanie obiadu dla kilku osób byłoby dla mnie wyzwaniem. Naprawdę podziwiam ludzi, którzy mają do tego talent, działają na wysokich obrotach, potrafią przyrządzić każdą potrawę, idealnie oszacować ilość jedzenia i nigdy niczego nie przypalają. Wiem, że wiele kobiet po prostu kocha gotować, ale umówmy się - jest też mnóstwo takich, które tego nie cierpią, lecz robiły to przez lata z poczucia obowiązku. Organizowały chrzciny, komunie, urodziny, bo tak trzeba było.
W wielu domach widziałam takie umęczone gospodynie, które nawet na pięć minut nie usiadły przy stole, nawet podczas własnego jubileuszu. Okej, niech będzie - tak postanowiły, to była ich decyzja, ale wiecie, co mnie wkurza? To, kogo angażuje się do pomocy, albo kto się do niej poczuwa. Wielokrotnie - w różnych miejscach - byłam świadkiem tego, że dorośli mężczyźni siedzieli twardo przy stole, a córki, siostry i żony biegały niczym kelnerki między kuchnią a jadalnią, żeby ulżyć organizatorce imprezy. Nie wrzucam tu wszystkich do jednego worka, bo są i tacy faceci, którzy rozumieją, że pomoc w kuchni nie ma płci. Nie mogę jednak patrzeć na poniektórych lordów, którzy siedzą i obradują, zadowoleni, iż lata wokół nich chmara dwórek. Kobiety ze starszych pokoleń same dają przyzwolenie na takie zachowania, bo gdy młodszym dziewczynom wyrwie się, że Jacek/Bogdan/Waldemar też mógłby ruszyć tyłek, zasypują je komentarzami w stylu: "Kuchnia nie jest miejscem dla faceta", "Daj chłopu odpocząć, cały tydzień ciężko pracował" (bo Ty oczywiście leżałaś i pachniałaś), "Nie przeszkadzaj mu, widzisz, że rozmawia?".
Kiedyś też byłam taka "nadgorliwa". Rwałam się do pomocy, bo wydawało mi się, że tak wypada. Ale wiecie co? Uważajcie, zawsze warto zapytać. Osobiście nie cierpię - jeśli już kogoś zapraszam na obiad - gdy ktoś kręci mi się po kuchni. O ile zapyta i faktycznie potrzebuję wsparcia (bo na przykład mam jakąś awarię w stylu: coś mi kipi, H. wyśpiewuje operę o wkurzeniu jej najwyższym, a M. akurat skoczył po śmietanę, której zapomniałam kupić), wtedy chętnie korzystam. Moim zdaniem domyślnie w kuchni powinna pomagać wyłącznie rodzina gospodarzy - i to nie tylko jej damska część! To nie w porządku, że goście płci żeńskiej (łącznie z małymi dziewczynkami) czują się zmuszeni do obsługiwania wszystkich wkoło.
Mam takie doświadczenia z prac i szkół: gdy pojawia się jedzenie, panowie robią krok w tył i wszystkim naturalne wydaje się, że to kobieta przejmie stery. Wierzę w inteligencję mężczyzn i naprawdę uważam, że potrafią pokroić ciasto, zaparzyć komuś kawy, donieść talerz do stołu. Przestańmy to sobie robić, drogie Panie i - co ważniejsze - robić to kolejnym pokoleniom dziewczynek.
To jeden z tych aspektów, który wkurza mnie w starszych pokoleniach i tendencja, której nie chcę powielać. Babcie, ciotki i sąsiadki: zrozumcie w końcu, że nie żyjemy już w średniowieczu. Przy naszych stołach nie zasiadają strudzeni bitwą rycerze. To po prostu zmęczeni pracą - tak jak my swoją - mężczyźni. Nałożę ziemniaczków mężowi, a on naleje mi zupy - to troska o siebie nawzajem, gest sympatii i czułości. Nie będę jednak latać wokół wszystkich panów (oraz innych pań) i im usługiwać tylko dlatego, że jestem kobietą - no chyba, że na swojej imprezie!
KAŻDE POKOLENIE...

Tych kwestii mogłabym poruszyć dużo, dużo więcej - i pewnie z wzajemnością, bo my, młodzi, również działamy starszym na nerwy! Chciałam jednak skupić się w tym wpisie na owych czterech konkretnych, bo u mnie wywołują one automatycznie konwulsje.
Każde pokolenie ma własny czas i zdaję sobie sprawę z tego, że kiedyś młodsi od nas mogą zbuntować się przeciwko zasadom, które wyznajemy współcześnie. Temat granic będzie jednak zawsze aktualny - nie uda nam się uszanować i nie naruszać w przyszłości cudzych, jeżeli dzisiaj nie zadbamy o własne.
Warto mówić o tym, co nas boli i czego sobie nie życzymy. Cudze reakcje wiele mówią o osobach reagujących - jeśli ktoś nie zamierza zadawać sobie trudu, by oszczędzić nam nieprzyjemności i nie stara się nawet zrozumieć naszego punktu widzenia, warto zastanowić się, czy nie odsunąć tej relacji nieco na bok bądź nawet jej nie zakończyć - dla własnego zdrowia i szczęścia.
Pamiętajmy jednak o jednym: zawsze jest ktoś starszy i ktoś młodszy. Wszyscy bywamy buntownikami bądź "konserwami", w zależności od sytuacji. To, że nestorzy rodu nie do końca nas rozumieją i nie zgadzają się z nami, nie jest jeszcze powodem do zrywania wszelkich więzów. Oni też żyją pierwszy raz, poza tym czasami z uwagi na wiek nie mają już tak otwartego umysłu i takiej elastyczności poznawczej, jak kiedyś. Niekiedy brakuje im wiedzy, a bywa i tak, że upierają się, bo gdyby zaakceptowali nasz punkt widzenia, runąłby ich dotychczasowy, poukładany świat, który daje im poczucie bezpieczeństwa. My, ludzie, chcemy być spójni i często także dlatego obstajemy uparcie przy swoim. Można rozmawiać, próbować przedstawić własną perspektywę.
Możemy dalej kochać tych ludzi, choćby nawet ich podejście nas raniło. Oni też najprawdopodobniej bardzo nas kochają. Jeśli jednak komuś ewidentnie sprawia przyjemność docinanie nam i poruszanie drażliwych dla nas tematów, nie ma to już nic wspólnego z miłością. Do pewnego momentu da się wpuszczać pewne rzeczy jednym uchem i wypuszczać drugim, ale na litość - te uszy też mają swoje limity!
Komentarze