top of page

Tradwife czy kobieta sukcesu, czyli szufladkowanie po dzisiejszemu

  • Zdjęcie autora: Asia Srebnik (Kalinowska)
    Asia Srebnik (Kalinowska)
  • 19 mar
  • 10 minut(y) czytania

Źródło: archiwum własne.
Źródło: archiwum własne.

Gdy byłam małą dziewczynką, uwielbiałam bawić się lalkami. Pochodzę z rodziny wielodzietnej, od najmłodszych lat opiekowałam się dzieciakami mojego rodzeństwa, widywałam moją mamę w kuchni i doskonale pojmowałam, jak definiuje się rolę kobiety w społeczeństwie. Jednocześnie wiedziałam jednak, że wszyscy żywią wobec mnie ogromne nadzieje, spodziewają się, iż zajdę daleko. We własnych wyobrażeniach o przyszłości byłam zadbaną laską w szpilkach, towarzyszyła mi gromadka dzieci i przystojny mąż, właśnie wygłaszałam mowę na jakimś doniosłym wydarzeniu naukowym, a przed budynkiem czekała moja nowiutka bryka kupiona za horrendalną sumkę. Czułam, że będę kimś, lecz chociaż już wtedy wydawało się to wykluczać spełnianie się w roli westalki domowego ogniska, trwałam w przekonaniu, że pogodzę bycie kobietą sukcesu z marzeniami o dużej rodzinie.


Niebawem skończę 25 lat, jestem po ślubie, a po mieszkaniu pełza mi niemowlę. To dobry moment na skonfrontowanie przekonań z dzieciństwa z rzeczywistością. Jak prezentuje się to zestawienie? Cóż - na pewno udało mi się z przystojnym mężem...


Co z pozostałą częścią mojej dziecięcej wizji? Co zwyciężyło - nowoczesność, czy tradycja, jednym słowem: co się dzieje u nas w domu, w naszym życiu i dlaczego jest tak, a nie inaczej? Jeśli dobrniecie do końca, obiecuję puentę, bo być może zastanawiacie się, po co w ogóle o tym piszę...



CO DZIŚ ZAMAWIAMY, CZYLI WITAJCIE W KUCHNI JOANNY



Źródło: archiwum własne.
Źródło: archiwum własne.

Wszystkim panom, którzy oczekują ciepłego obiadu postawionego na stole przez żonę każdego dnia i jednocześnie kiedykolwiek rozważali związanie się ze mną, szczerze w tym miejscu gratuluję uniknięcia największego życiowego błędu. Chyba każdy, kto mnie zna, wie, że gotowanie absolutnie nie sprawia mi frajdy, nie mam tego wrodzonego talentu do przyprawiania potraw, nie cieszą mnie kuchenne eksperymenty. W moim domu zawsze gotowała mama, ja miałam się zająć nauką - odpowiadał mi ten układ. Pierwsze proste obiady zaczęłam przyrządzać de facto u mojej siostry K., w wakacje - miałam wtedy około jedenastu lat i opiekowałam się małymi siostrzeńcami. Na studiach robiłam sobie głównie makarony, bo były pożywne, szybkie (a wiecie, że czasu to ja zbyt wiele wtedy nie miałam - nadal zresztą nie mam...) i tanie.


M. od początku naszego związku miał jasność w kwestii mojego stosunku do gotowania, ale akurat jego lubiłam rozpieszczać i zaskakiwać. Zdarzało mi się więc gotować dla nas, pichciliśmy też często razem. M. chętnie poeksperymentowałby w kuchni, problem polega jednak na tym, że mamy nieco odmienne gusta - on niekoniecznie przepada za niektórymi specjałami polskiej kuchni czy konsystencją pewnych potraw, ja z kolei mam "alergię" na wszystko, co orientalne. Chociaż nie lubię stania przy garach, zaanektowałam mimo wszystko naszą domową kuchnię i to ja sprawuję nad nią pieczę.


W kwestii gotowania mam do dzisiaj przysłowiową dwubiegunówkę. Czasem, gdy się odpalę, potrafię zrobić dwudaniowy obiad z deserem. To nie są skomplikowane rzeczy, wiecie - pomidorowa, rosół, kotlety z kurczaka, jakiś gulasz, kluski śląskie i takie tam. Obydwoje to lubimy, obydwoje chętnie jemy. Odkąd urodziła się H., bardzo często jest jednak tak, że na gotowanie po prostu nie ma czasu. Stawiamy wtedy na jedzenie z dowozem i - chociaż mało to ekonomiczne i zdrowe - powoli zaczynam godzić się z tym i mordować w zarodku pojawiające się wyrzuty sumienia. No bo kurczę, staramy się obydwoje, ale gotowanie to wcale nie takie pięć minut - trzeba jeszcze zrobić zakupy, posprzątać...Chyba to w gotowaniu irytuje mnie zresztą najbardziej - godzina przygotowań, pięć minut przyjemności. Próbowaliśmy wielokrotnie diet pudełkowych, ale to nie wypaliło - zbyt wielu rzeczy nie lubię, plus zimne bądź odgrzewane jedzonko to nie to...


Być może kiedyś dojdę do perfekcji w tym nielubianym zajęciu. Póki co gotuję, bo muszę - coś jeść trzeba, a nie jestem znów taka skora do żywienia się fast foodami non stop. M. mógłby to robić, ale wolę inny podział obowiązków. Trzymam się jak tonący brzytwy sprawdzonych dań, które jemy w kółko. Mam nadal w pamięci wszystkie te zwarzone pomidorówki, placki z cukinii, które zdrapywałam z patelni i innego rodzaju przygody... Zawsze coś przypalę, zawsze coś przesolę, no po prostu taką już mam naturę.


Moja definicja szczęścia? Ten moment, gdy coś w tym naszym "kucharzeniu" nie wyjdzie, albo po prostu żadne z nas nie ma siły, a M. z uśmiechem pyta: "No, to co zamawiamy?"


PRASOWANIE MAJTEK, DEFINICJA PORZĄDKU I KOSZ NA PRANIE BEZ DNA


Zacznę od wyjaśnienia - nie, nie prasuję majtek. Prasowanie zawsze było czynnością, która dobijała mnie psychicznie. W moim rodzinnym domu mama nigdy nie stała i nie prasowała sterty prania. Składała je, a gdy potrzebowałam koszulki "wylizanej" na tip-top, po prostu wyciągałam rano deskę, albo podrzucałam ciuchy rodzicielce, która doprowadzała przed wyjściem do pracy własny outift do jako takiego ładu.


Myślałam, że gdy będę miała dziecko, coś w tej kwestii się zmieni, tak samo jak w kwestii prania. Pamiętam nawet, że - kierowana macierzyńskim instynktem, nieopisanym zewem miłości i napadem syndromu wicia gniazda - przed narodzinami H. wyprałam wszystkie jej ciuszki w pachnącym, hipoalergicznym płynie do ubranek dla dzidziusiów, następnie czule prasowałam te wszystkie drobiazgi, tetry i prześcieradełka trzy godziny, aż moje stopy spuchły do rozmiarów małego słonia i pozwoliłam M. zmienić mnie przy stanowisku pracy. To był jeden jedyny raz, kiedy tak zaszalałam. Bardzo szybko przekonałam się, że jeśli chcę nadążyć za władcą wydzielin i wydalin wszelakich - noworodkiem - muszę porzucić marzenia o byciu matką roku. Dziś z pewną dozą wzruszenia myślę o tej głupiutkiej sobie z przeszłości, gdy wrzucam do pralki kolejną partię prania, nie zwracając zupełnie uwagi na to, co z czym piorę (byle kolorystyka w miarę się zgadzała). Ostatnio uprałam nawet skórkę od banana i pieluchę (na szczęście czystą). Nie pytajcie. Nie wiem. Naprawdę.


Nie lubię gotować, ale uwielbiam za to sprzątać łazienki. To takie dziwne hobby, wiem. Łazienki są pomieszczeniami, w których - moim zdaniem - najbardziej widać efekty sprzątania. Są takie błyszczące i pachnące, gdy człowiek z nimi skończy...To sprawia mi satysfakcję. Nienawidzę natomiast zmywać, wynosić śmieci i odkurzać. Szybko dogadaliśmy się z M. w kwestiach sprzątania - mamy tę samą definicję słowa "porządek", nie jesteśmy pedantyczni i rozumiemy, że dbanie o czystość w domu to obowiązek wszystkich jego mieszkańców (prócz tego najmłodszego w naszym przypadku, bo H. póki co robi raczej tylko bajzel i ewentualnie czasami liże meble oraz podłogi, zanim ją powstrzymamy - to nie czyni ich czystszymi, wręcz przeciwnie). Nie mamy stałego dnia na porządki, mamy po prostu poczucie pewnej przyzwoitości i ono wyznacza nam momenty, w których należy wkroczyć do akcji z mopem w dłoni.


Kiedyś myślałam, że mój dom będzie otwarty dla wszystkich, a ja - z ciastem drożdżowym w dłoni i w kwiecistej sukience z kołnierzykiem - będę witać w nim rzesze gości. Dzisiaj stwierdzam, że (mimo miłości do wszystkich naszych znajomych, przyjaciół i całej rodziny) ogromnym plusem tego, iż jesteśmy w Trójmieście prawie sami, jest brak niezapowiedzianych wizyt, bo nasze mieszkanie to nasza twierdza, bezpieczny azyl, w którym panuje taki stopień porządku, na jaki w danym momencie życia ma siłę i możliwości młode, zaharowujące się od lat na wszelkie sposoby małżeństwo z energicznym niemowlęciem.



TATA U LEKARZA, NOCNE CZUWANIA I KŁOPOTLIWA KWESTIA ZMIANY PIELUCH


ree

Autor: Paweł Kieloch (Fotograf z Brodą).


O tym, że M. jest świetnym ojcem, pisałam już w jednym z moich poprzednich postów. I wiecie co? Nic się w tej kwestii nie zmieniło, ba! Podkreślę to po raz kolejny - według mnie jest dużo lepszym ojcem, niż ja matką. To w sumie zabawne, bo H. była tak naprawdę pierwszym maluszkiem, którym się zajmował - ja miałam z kolei duże doświadczenie. Kiedy nasz bobas się urodził, siłą rzeczy byłam bardziej do niego "przykuta" - zadecydowało o tym karmienie, moja rekonwalescencja po cesarskim cięciu (dużo sobie z H. spałyśmy, a do tego tata nie był niezbędny), a także fakt, że M. miał sesję na studiach.


M. wiedział, że zależy mi na szybkim powrocie do pracy. Od zawsze czuł, że nie byłabym szczęśliwa "tylko" prowadząc dom. Wspierał mnie z całych sił, gdy wróciłam do życia zawodowego. Siłą rzeczy przejął na siebie wszystkie obowiązki związane z wizytami H. u fizjoterapeuty, lekarzy (zarówno w kwestii szczepień, jak i wszelkich chorób, które u żłobkowego dziecka są normą), zawożeniem i odbieraniem małej. Wszystko dlatego, że ja nie byłabym w stanie wyrwać się z pracy, albo po to, bym wróciła z biura jak najszybciej do domu, zamiast tułać się z H. ze żłobka wypchanym autobusem. M. wstaje także do małej w nocy, nawet wtedy, kiedy ona zapragnie nagle bawić się o drugiej. Dlaczego nie ja? Otóż w przeciwieństwie do M. nie mam elastycznych godzin rozpoczęcia pracy. On może zawsze w ostateczności włączyć komputer później, ja natomiast muszę odbić się na czytniku między siódmą a ósmą, obligatoryjnie. Tych fragmentów nocy, które "zarwę", nie "dośpię" nad ranem - a M. tak.


Nie ma dla mnie niczego bardziej atrakcyjnego od faceta, który nie brzydzi się zmienić pieluchy swojemu dziecku - i nie mówię tu o tych zasikanych egzemplarzach...Wsadzę może przysłowiowy kij w mrowisko, ale nic mi nie wiadomo o tym, żebyśmy my, kobiety, posiadały w przeciwieństwie do panów jakiś gen warunkujący pozytywny stosunek do ludzkich odchodów. To, co kryje się w zakamarkach pieluchy bądź nawet się z niej wylewa, odrzuca część z nas dokładnie tak samo - to nie kwestia płci, lecz różnic indywidualnych. Nikt jednak nas o to nie pyta, bo matka to matka. Ojcowie, którzy nie uciekacie z placu boju, gdy wróg okazuje się potężny - przyjmijcie ode mnie wyrazy uszanowania. Sama niejednokrotnie "pękłam", a M. dał radę. Chwała mu nie tylko za to, lecz za ogół - z dumą, a nawet zazdrością patrzę na to, jak kreatywnie bawi się z H., jak ona go ubóstwia i myślę sobie wtedy, że czego jak czego, ale "nosa" do facetów to można mi pozazdrościć.


Nie zrozumcie mnie źle - uwielbiam być mamą. Kocham bawić się z H., jej głośny śmiech sprawia, że się rozpływam. Jestem z niej dumna, no i nawet powoli zaczyna docierać do mnie, że ten mały skarb uformował się w moim ciele, dzięki również mojej trosce i miłości. Nie potrafiłabym jednak sprowadzić swojego życia wyłącznie do macierzyństwa.


KURA DOMOWA CZY DOMOWY KUR?


Jak już napisałam wyżej, chciałam wrócić do pracy jak najszybciej po narodzinach H. Nie jestem typem człowieka, który potrafi usiedzieć na czterech literach. Umiem też liczyć, a gdy zbiera się na własne cztery kąty, które chce się nabyć nawet w dalszej przyszłości, zasiłki na tzw. urlopach - macierzyńskim i rodzicielskim - przypominają mało zabawny żart. Mam głęboką świadomość tego, że żyjemy w świecie ciągłych zmian i gdybym w wieku dwudziestu pięciu lat zagrzebała się na dłuższy czas pod stertą pieluch i dziecięcych ubranek, za dekadę mogłabym liczyć co najwyżej na posadę kasjerki (szanuję każdą pracę, ale nie jest to zdecydowanie zawód dla mnie z uwagi na monotonię, na którą mam alergię). Teraz jest dla mnie najlepszy czas na rozwijanie kariery i zdobywanie doświadczenia, a jednocześnie (przynajmniej biologicznie) najlepszy na rodzenie dzieci.


Nigdy nie rozmawialiśmy jakoś dokładniej z M. o tym, jak to będzie wyglądać, gdy kiedyś urodzę dziecko. Chyba zakładaliśmy, że będzie jak u wszystkich - macierzyński, rodzicielski, może jeszcze wychowawczy i dopiero powrót. Wyszło inaczej i choć wymagało i wymaga to od nas nadal doskonałej organizacji, "ciągniemy" obydwoje po półtora etatu - jeden zawodowy i połówkę domowego.


Może zabrzmię staroświecko, ale dla mnie ważne jest, żeby mężczyzna pracował. By był pracowity i kreatywny, by umiał zatroszczyć się o byt rodziny, choć aspekt finansowy nie jest tu dominujący - ciągnie mnie po prostu do ludzi aktywnych, sprawczych. Myślę, że gdybym musiała, potrafiłabym porzucić życie zawodowe na rzecz prowadzenia domu, pod warunkiem, że nadal w jakiś sposób bym się rozwijała. M. kiedyś powiedział, że to dla niego ważne - żona, która się rozwija, nawet niekoniecznie zawodowo, ale znowuż nie tak, by tylko siedziała zamknięta w kuchni jak jakaś księżniczka w wieży. Wiem, że M. nie miałby też problemu, by wziąć na swoje barki utrzymanie całej rodziny - dla niego to coś naturalnego, rozumie doskonale, że dla organizmu kobiety ciąża i wychowanie dzieci to ogromny wysiłek, a przerwy w życiu zawodowym wymuszone tymi kwestiami kładą się niekiedy cieniem na kobiece życie zawodowe. Doceniam to, że mogę poczuć się bezpiecznie, że pracuję w zasadzie dlatego, że chcę, a nie dlatego, że obligatoryjnie muszę.


Żebyśmy mieli jednak jasność, bo kwestia pracy jest bardzo sporna i w zasadzie najczęściej wywlekana podczas sporów dotyczących tradwives i kobiet nowoczesnych - cały nasz zawodowy układ działa i jest moim zdaniem pozbawiony zagrożeń, bo opiera się na solidnych fundamentach. Po pierwsze - jestem wykształcona, zdobyłam już jakieś doświadczenie i kompetencje, co sprawia, że mam jakiekolwiek szanse na rynku pracy. "Trzymanie się" tzw. "bogatego męża" i świadoma rezygnacja z życia i rozwoju zawodowego w sytuacji, w której do CV nie ma się zupełnie nic do wpisania, to ryzykowny krok. Nie chodzi mi tu nawet o to, że mąż może odejść do innej - życie jest nieprzewidywalne i pełne różnorakich tragedii; warto się "ubezpieczyć". Po drugie - nie ma u nas "moje" i "twoje", wszystko jest wspólne, nie ma rozliczania się, nie ma jednej osoby, która "rządzi" kasą. Jest pełne zaufanie, zawsze było i my jako my nie wyobrażamy sobie żyć inaczej, choć podejść jest tu mnóstwo - każdy ma prawo do swojego. Gdyby mąż zaczął mi wydzielać kieszonkowe na podpaski i dozować pieniądze na konto, wiedziałabym, że to moment, żeby wiać. Dla mnie to abstrakcja, dla wielu kobiet to niestety codzienność.


Trzecia kwestia - jesteśmy elastyczni i bardzo się o siebie troszczymy. Co przez to rozumiem? Gdybym potrzebowała zrezygnować z pracy, bo np. nie czułabym się chwilowo na siłach psychicznie bądź fizycznie, by ją kontynuować, wiem, że miałabym taką możliwość i to samo wie M. Między naszymi wynagrodzeniami raczej jeszcze przez lata będzie przepaść, ale nie miałabym problemu, by to mój mąż "siedział" w domu z dziećmi w czasie, w którym ja realizowałabym się zawodowo, zarabiając jednocześnie na zapewnienie bytu rodzinie. Szczerze mówiąc uważam, że byłby w tym nawet lepszy, gdyby któreś z nas musiało zdecydować się na rezygnację z kariery.


ŻYJ I DAJ ŻYĆ, CZYLI OBIECANA PUENTA


Czy "kobieta sukcesu" może się nią dalej nazywać, jeśli po pracy rozmasowuje partnerowi kark i podaje mu piwo z lodówki? Czy tradwife jest nią nadal, jeżeli ma gorszy dzień i poda dzieciakom zupkę chińską? Życie nie jest czarno-białe. Co rodzina, to obyczaj; ważne, by obu stronom pasował dany układ. Zarówno kpienie z osób, które bardzo poważnie traktują słowa "równość" i "partnerstwo", że są dla siebie w zasadzie obcymi ludźmi, jak i wciskanie miłośniczce pieczenia, że gdy zrobi mężowi (na jego prośbę) ciasto, stanie się uciskaną ofiarą patriarchatu, jest bardzo słabe. Wydawałoby się, że żyjemy w czasach, w których promuje się tolerancję i szacunek do drugiego człowieka - ja tego kompletnie nie widzę. Ludzie komentują wszystko - to, że ktoś ma kilkoro dzieci (patologia) lub nie ma ich w ogóle (bezdzietna i bezużyteczna lambadziara); pary bez ślubu (wiadomo, najłatwiej bez zobowiązań) i po ślubie (za dwa lata rozwodzik, he he); kobiety pracujące (wyrodna, dziecko do żłobka oddała) i pozostające na utrzymaniu męża (leniwa idiotka, puści ją w skarpetkach, gdy pozna młodszą)...Mogłabym tak wymieniać bez końca.


Jeśli system działa, to czy trzeba koniecznie coś zmieniać? Pozwólmy "kobietom sukcesu" piąć się do góry po szczeblach kariery i nie wpychajmy ich na siłę do świata pieluch, gryzaków i mleka modyfikowanego. Dajmy święty spokój tradycyjnym żonom - to, że kobieta lubi gotować i chce uczyć dzieciaki w domu nie oznacza od razu, że on po powrocie z pracy przebiera się w "żonobijkę", siada z piwskiem przed telewizorem, a następnie - dla odprężenia - spuszcza całej rodzinie łomot pasem. Otrząśnijmy się z mylnego wrażenia, że współczesny świat trzeba jakoś zaszufladkować i przestańmy wmawiać innym, że lepiej od nich znamy ich potrzeby.


Jako kobieta znam swoje miejsce - jest ono tam, gdzie w danym momencie życia pragnę i mam możliwość być. Nie jestem ani tradwife, ani bizneswoman - skoro nawet w kebabie mamy opcje "mieszane", to tu tym bardziej. I taką właśnie wybieram.


Źródło: archiwum własne.
Źródło: archiwum własne.





Komentarze


© 2023 by Name of Site. Proudly created with Wix.com

bottom of page