top of page

W poszukiwaniu miłości do siebie, czyli o samobiczowaniu naszym powszednim

  • Zdjęcie autora: Asia Srebnik (Kalinowska)
    Asia Srebnik (Kalinowska)
  • 27 paź
  • 6 minut(y) czytania
ree

Fot. Archiwum własne


Całkiem niedawno obchodziliśmy Światowy Dzień Zdrowia Psychicznego i z tej okazji Internet zalała fala publikacji dotyczących liczby samobójstw i mówiących o tym, gdzie zgłosić się, gdy jest nam ciężko. No i niby wszystko fajnie, wszystko super, ale ja tego jakoś nie kupuję, nie czuję i chociaż nawet tknęła mnie taka myśl, że kurczę, powinnam też coś takiego udostępnić, bo przecież jestem psychologiem, zrezygnowałam. Bo chociaż dobre i to, cóż z tego, skoro 10 października mija, minuta ciszy upływa, słowa "Szkoda człowieka" toną w otchłani codziennego bełkotu i wszyscy wracają do wzajemnych nagonek o wszystko i o nic, a przede wszystkim - do ciągłego samobiczowania?



JUŻ SIĘ TAK NIE GORĄCZKUJ!



Ostatnio miałam sporo przemyśleń na temat tego, jak wiele my, dorośli, wymagamy od siebie. Wiecie, jestem młodą mamą, więc siłą rzeczy treści "mamowe" wyświetlają mi się na Facebooku czy Instagramie - czasem zdarzy mi się zatrzymać się na dłuższą lekturę sekcji komentarzy, z czystej ludzkiej ciekawości. Łapię się niekiedy za głowę, gdy czytam, co piszą niektóre kobiety, naprawdę...Obrzucają się inwektywami niczym dzieci w piaskownicy, jeśli tylko okaże się, że reprezentują różne podejścia do tematu wychowania dziecka, posiadania rodziny czy stylu życia w ogóle.


Ostatnio zauważyłam, że wiele treści internetowych traktuje o tym, jak radzić sobie z dziecięcymi emocjami, np. z napadami szału u dwulatka. Co zrobić, gdy dziecko czuje to, a co, gdy tamto. Jak oszczędzić dziecku tego i owego.


Wiecie, ja rozumiem, że to dobrze, że dawne czasy minęły, że już nie lejemy dzieci pasem (a przynajmniej większość społeczeństwa, w co naprawdę chcę wierzyć), nie traktujemy nieletnich jak podludzi i zwracamy większą uwagę na ich problemy, ale litości! Odnoszę wrażenie, że (według Internetowych specjalistów) jeśli chce się dzisiaj założyć rodzinę i spłodzić potomstwo, należy rzucić pracę, hobby, życie towarzyskie i jeszcze przed ciążą obronić pracę doktorską z obszaru pedagogiki. Oczywiście na tym nie koniec - w trakcie pierwszych osiemnastu lat życia dziecka rodzice powinni poświęcić mu absolutnie całą swoją uwagę, prowadzić dziennik codziennych uśmiechów i smutków oraz konsystencji wydalin, a następnie poszukiwać korelacji między nimi.


Popadliśmy w paranoję, w kolejną skrajność. My, ludzie, mamy do tego talent... Z absolutnej ignorancji przerzuciliśmy się na pełne zaabsorbowanie dziecięcym światem. Nie jest to dobre ani dla nas, ani dla młodszych pokoleń. Nie dajemy dzieciom przestrzeni, by same podjęły próbę rozwiązania swoich problemów. Wtrącamy się w dosłownie każdy aspekt ich niedorosłego życia. Namiętnie diagnozujemy, boimy się stawiania jakichkolwiek granic, tłumaczymy każde zachowanie. I może nawet byłoby to okej, gdybyśmy nie stosowali podwójnych standardów.


Zauważcie: gdy dziecko się złości, dajemy mu do tego mniejsze lub większe prawo. Gdy jest smutne, pozwalamy się wypłakać. Gdy czegoś się lęka, przytulamy i rozmawiamy. Inaczej jest z nami - dziecko absolutnie nie może zobaczyć nas rozgniewanych, należy ukryć przed nim smutek, bo przecież zacznie się przejmować, że coś jest nie tak, a już na pewno nie może poznać naszych lęków, bo przecież musimy być silni aż do bólu, w końcu to my dajemy maluchom poczucie bezpieczeństwa. Musimy uważać na każdy swój krok, bo wystarczy jedno niewłaściwe słowo wypowiedziane w kierunku własnego potomstwa, a na pewno ucierpią na nim jego postępy edukacyjne, życie seksualne i wydolność płuc. Rozczulamy się nad dzieciakami, trzymamy je w słodkiej, kolorowej bańce, która nagle pęka w dniu osiemnastych urodzin.


Z jakim wzorcem wchodzi młody człowiek w dorosłe życie? Ano z takim, jaki mu daliśmy. Wie, że gdy był dzieciakiem, miał prawo do emocji, ale teraz już nie ma. Teraz musi być twardy, nie wymyślać, nie rozczulać się nad sobą, bo nikt nie będzie dla niego wyrozumiały. Nie może się bać, bo to wstyd. Złość jest równoznaczna z agresją. Lek oznacza słabość. Smutek odpycha ludzi, trzeba jak najwięcej się uśmiechać, bo to się opłaca.


Niektórzy ludzie mają alergię na cudze emocje, boją się ich. Od razu próbują zagasić ten zbędny "ogień", zanim się rozprzestrzeni. "Nie płacz", "Nie przejmuj się na zapas", "Szkoda nerwów". Serio? Emocjom trzeba tymczasem dać "popłynąć". My, dorośli, też mamy do nich prawo. Znosimy na co dzień dużo więcej, niż dzieci i sorry, ale nie, nie jesteśmy w większości nauczeni konstruktywnego radzenia sobie z własnymi odczuciami. To wymaga treningu, który nie jest możliwy, gdy dusimy wszystko w sobie. Jedni radzą sobie dzięki terapii, inni dzięki przestrzeni i akceptacji, które daje im otoczenie, pozostali zaś nie radzą sobie w ogóle.


Nie musimy być jak te roboty, serio. Ja kiedyś też tak dusiłam wszystko w sobie, a teraz powoli zaczynam akceptować to, jaka jestem. Mam taką a nie inną osobowość, konkretny temperament i to z nich wynikają pewne tendencje. Po co walczyć na siłę z tym, kim się jest? Bo wiecie, ostatecznie nie biję przecież nikogo, gdy jestem wściekła, nie bunkruję się w domu z powodu swoich lęków, nie ślinię się, myję się regularnie i ogólnie nie zaburzam życia społecznego. Co więc komu przeszkadzają moje emocje? Są, miną, poradzę sobie z nimi, tylko muszę mieć do tego przestrzeń. Muszę czuć, że mogę je mieć, a nie, że to takie niedorosłe.


Kiedy jestem smutna lub zła, moje dziecko to czuje. Podchodzi i przytula mnie, choć przecież jeszcze tak niewiele rozumie. Wiem, że to zaprocentuje. Nie chcę, żeby myślała całe życie, że jestem z tytanu. Chcę, by czuła, że ona nie musi być. Że nikt nie musi. Że to takie ludzkie...


ree

Fot. Archiwum własne


JEDYNA SŁUSZNA WERSJA MNIE


Ci z Was, którzy znają mnie bliżej, na pewno wiedzą, że jestem praktykującą katoliczką. Byłoby idealnie, gdybym była też przy tym dobrym człowiekiem o nieskazitelnym postępowaniu, ale daleko mi do świętości, choć w domyśle powinna być ona celem każdego człowieka wyznającego tę samą wiarę, co ja. Pamiętam taki wyjątkowo trudny czas w swoim życiu - to było w trakcie studiów, pandemia miała się już ku schyłkowi, w wynajmowanym mieszkaniu żyło mi się źle, wkurzała mnie praca, wkurzała mnie uczelnia, wkurzali mnie ludzie. Nienawidziłam wszystkiego i wszystkich.


W takiej oto atmosferze poszłam sobie kiedyś do spowiedzi blisko swojego miejsca zamieszkania w Warszawie. Było absolutnie niezręcznie, bo odbywała się ona w trakcie mszy, w takiej jakby przybocznej kapliczce, kapłan siedział naprzeciwko i głupio mi było tak opowiadać o czymkolwiek twarzą w twarz. Jakoś się w końcu przemogłam, wyrzuciłam z siebie to wszystko, co leżało mi na sercu. Wiecie, co mi wtedy powiedział? Że trudno, żebym pokochała bliźniego, skoro tak bardzo nienawidzę nawet siebie samej. Dał mi zadanie, żeby stanęła w domu przed lustrem i powiedziała sobie: "Kocham Cię". Nie dałam rady tego zrobić. Spłakałam się jak durna, bo nie było w tym żadnej logiki. Zewsząd otaczali mnie ludzie, dla których byłam oczkiem w głowie, którzy zrobiliby wszystko, by oszczędzić mi choćby grama cierpienia, a ja tymczasem uważałam, że jestem najgorszym złem.


To było jedno z tych przeżyć, które bardzo mnie odmieniło. Od tamtego czasu uczę się pomalutku (nie obywa się bez upadków) kochać siebie. Nie jestem po to, by kogoś zadowalać, nie da się zresztą zadowolić wszystkich jednocześnie. Nie jestem po to, by spełniać cudze oczekiwania, które bywają często sprzeczne i abstrakcyjne. Dopóki szanuję innych i nie krzywdzę ich celowo oraz świadomie, mam prawo być sobą. Każdy może wybrać, czy chce mnie w swoim otoczeniu.


W pewnym momencie po prostu zrozumiałam, że znudziło mnie zabieganie o cudzą akceptację. Nigdy nie będę mieć prostych zębów i idealnej sylwetki, bo to nie są moje priorytety. Nie dostanę tytułu matki roku i prawdopodobnie nigdy nie będę świetnym kierowcą. Gdy się złoszczę, potrzebuję poużywać wulgaryzmów, by "zeszło" ze mnie "ciśnienie". Mam dwadzieścia pięć lat i boję się ciemności. Jawna niesprawiedliwość zawsze będzie doprowadzać mnie do białej gorączki, bo taka już jestem. I taką siebie lubię. Taką siebie uczę się kochać, bo innej mnie nie będzie i o to właśnie chodzi!


Dlaczego daliśmy sobie wmówić, że cały czas musimy dążyć do "lepszej wersji siebie", nieustannie coś zmieniać i poprawiać? Dlaczego nie jesteśmy dla siebie wystarczający?


Fot. Archiwum własne
Fot. Archiwum własne

ZA DUŻO OVERTHINKINGU, ZA DUŻO AUTOPRESJI


Pozostaje ostatnia kwestia: za dużo współcześnie myślimy. Wszystko musimy mieć przemyślane, zaplanowane, boimy się jakiegokolwiek ruchu odbiegającego od ogólnie przyjętych norm postępowania i obsesyjnie snujemy czarne scenariusze. Dziecko? Tak, ale tylko jeśli stać nas na mieszkanie dla niego na start. Mobbing w pracy? Trzeba się cieszyć, że jakaś praca w ogóle jest. Podróże marzeń? Bujdy z młodych lat, należy raczej pomyśleć o kredycie, bo przecież to się nie godzi - całe życie na wynajmie...Poza tym na pewno będzie wojna, na pewno umrzemy na raka, no i w ogóle nie ma co za bardzo rozgaszczać się tu na ziemi oraz cieszyć życiem, bo nic dobrego nie może nas czekać, basta!


Gdyby cała ludzkość podchodziła do życia w taki sposób, nie byłoby nas tutaj dzisiaj. Nikt by się nie rozmnażał, nikt niczego by nie odkrył. Boimy się sparzyć, boimy się ryzykować. A przecież odpowiedzialność - którą tak się zasłaniamy - nie polega na tym, by zaplanować idealnie każdy swój ruch w oparciu o chłodną kalkulację i broń Boże nie popełnić ani jednego błędu! Nie wiemy przecież, co nas czeka, życie potrafi zaskakiwać z dnia na dzień, a dostępne zasoby mogą ulec zmianie w każdej chwili.


Nie zrozumcie mnie źle - jeśli odpowiada Wam takie życie, taka chłodna kalkulacja, taka zachowawczość, nie ma w tym niczego złego, natomiast jest masa osób, które nie radzą sobie psychicznie z presją, by wszystko zaplanować i zrobić perfekcyjnie. Czasami ta presja bierze się z otoczenia, potrafi też jednak płynąć z wnętrza człowieka...Katujemy się mediami społecznościowymi, które mają na nas niebagatelny wpływ - po przejrzeniu setek rolek o tematyce "cudza codzienność" odnosimy wrażenie, że istnieje jakaś kalka, wedle której powinniśmy kształtować własne życie, by móc uważać się za istotę w pełni ukształtowaną, dojrzałą, wartościową.


Tymczasem nikt nie znalazł jeszcze recepty na idealne życie. Nie ma tu obiektywnej skali ocen, dlatego warto, byśmy starali się przeżyć swoją ziemską wędrówkę na szóstkę w swoim subiektywnym odczuciu. Żyć tu i teraz, zamiast zastanawiać się bez ustanku, co będzie, jeśli i co by było, gdyby...


ree

Fot. Archiwum własne





 
 
 

© 2023 by Name of Site. Proudly created with Wix.com

bottom of page